Nowy Jork można zwiedzać „bez końca” co się ładnie komponuje z obiegowym określeniem „miasta, które nigdy nie zasypia”. Ale tak to właśnie jest. Ilość muzeów, parków, restauracji, teatrów, pchlich targów… daje podstawy by tak mówić.

Coś trzeba jednak przy, na ogół krótkiej wizycie w „Wielkim Jabłku”, wybrać. Ta popularna nazwa Nowego Jorku pochodzi z lat 20-tych ub. wieku i związana jest z lokalnym torem wyścigów konnych i artykułem prasowym o nim, gdzie dla opisu toru słowa takie padły. A potem stały się inspiracją dla lokalnej gazety i cyklu zamieszczanych tam, pod tym tytułem miejskich felietonów. W ten mój opis, nieprzesadnie przy tym oryginalny, starałem się – by go nieco ubarwić – wprowadzić kilka mniej znanych wątków polskich. Których także w Nowym Jorku nie brakuje.

Tak więc spacer wypada zacząć od śniadania. To prezentowane na zdjęciu pochodzi z dobrej restauracji położonej na Piątej Alei tuż przy Muzeum Guggenheima, miejscu pierwszego zwiedzania. Wybór dań śniadaniowych jest spory, ale króluje, robiony na różne sposoby hamburger. Ten jest nie tylko symboliczny, ale i naprawdę dobry. A co do skojarzeń w tym miejscu z Polską to nasuwa się uwaga, że pierwszą restaurację na Manhattanie (wtedy Nowy Amsterdam) w połowie XVII w. otworzył emigrant z Polski Daniel Liczko.

Do Muzeum Guggenheima, jak i do wielu innych nowojorskich muzeów np. MOMA czy Metropolitan, by się dostać trzeba swoje odstać. Oczywiście warto. Sam budynek muzealny robi wielkie wrażenie. To jedno z wielu dzieł architektonicznych wybitnego amerykańskiego twórcy Franka Lloyd-Wrighta. Otwarte w 1959 roku zdążyło już zostać wpisane na światową listę dziedzictwa kulturalnego UNESCO.

To, co mnie w nim zachwyca najbardziej to wnętrze, gdzie odwiedzający ludzie stają się istotnym elementem formalnie zamkniętej, ale wciąż zmieniającej się, poprzez ich przemieszczanie formy. Co w jakimś stopniu próbuje oddać poniższe zdjęcie. A co do poloników to znalazłem tu w ekspozycji stałej prace Henryka Stażewskiego i Katarzyny Kobro.

Spacer statkiem wokół Manhattanu to duża przyjemność i fantastyczny relaks. Statek rozpoczyna swą podróż przy dawnym portowym nabrzeżu na wysokości 42 ulicy z rzeki Hudson, dalej opływa cypel Manhattanu pomiędzy Statuą Wolności a Parkiem Battery, po czym kieruje się na północ East River i płynąc pod najwspanialszymi mostami świata powraca przez Harlem do rzeki Hudson. 4 godziny niezwykłych widoków. Na spacer statkiem „patriotycznie” zabieramy najlepiej sprzedającą się w Stanach wodę mineralną o nazwie Poland Spring. Co prawda nie jest z Polski, a ze źródeł w stanie Massachussets, ale smakuje jak Nałęczowianka. Skoro już Amerykanie skojarzyli zdrową wodę mineralną z Polską to może warto by to w promocji turystycznej naszego kraju wykorzystać – tę uwagę kieruję w stronę Polskiej Organizacji Turystycznej.

Po prawej burcie Hoboken w stanie New Jersey, miasto bardzo dynamicznie zmieniający się w ostatnich latach z tradycyjnej „sypialni Nowego Jorku” na ważne centrum biznesu. Miasto rodzinne Franka Sinatry, dla nas miejsce symboliczne – tu na nabrzeżu stoi najsłynniejszy chyba na świecie – także z problemów lokalizacyjno-urbanistycznych – Pomnik Katyński.

Most Brookliński, najbardziej znany przykład mostów wiszących zbudowanych nad Rzeką Wschodnią. Tuż obok jest Manhattan Bridge, dzieło urodzonego w Krakowie polskiego inżyniera Ralfa Modjeskiego, syna aktorki Heleny Modrzejewskiej, najwybitniejszego budowniczego wiszących mostów w USA.

Dziś w panoramie wieżowców Manhattanu wydaje się mały, ale wciąż architektonicznie niezwykle interesujący. To budynek Organizacji Narodów Zjednoczonych przy East River z początku lat 50-tych XX w. autorstwa wybitnego architekta Le Corbusiera, któremu pomagał nasz ceniony w USA (a wcześniej w Polsce międzywojennej) architekt Maciej Nowicki.

Dzień „spina” udanie wieczorny uliczny hamburger z frytkami w Chealsea. Można go zastąpić bardziej nowojorskim hot dogiem sprzedawanym tu z małych budek na kółkach. Aby i „w tym temacie” – przyznaję, że nieco na siłę – poszukać czegoś polskiego – to znajdziemy ten akcent w bardzo popularnej (i zdecydowanie moim zdaniem lepszej) wersji amerykańskiego hot doga tzw. Polish Sausage. Gdzie zamiast parówki jest tradycyjna polska kiełbasa.
